Piątek. Dzień w którym poznaliśmy nową definicję pojęcia "park miejski" oraz "na wzgórzach jest chłodniej o kilka stopni i wieje". Ale po kolei...
Znów przemierzamy kilometry po mieście.


Gustownie i w ogóle...


Bo co my wiemy o stopach...

Centrum. W drodze do parku.


I park. Miejski. Taki za free. Ma stawy, wodospady, opisane drzewa, ogród botaniczny z trzema strefami klimatycznymi, ptaszarnię... I oczywiście żółwie. Za wypuszczenie takiego do stawu grozi bodajże 2500$ kary i 14 dni więzienia. Nie wolno ich też karmić. ;)

Ponieważ woda w stawie ma w porywach do 0,4 metra głębokości (informują o tym liczne tabliczki) są i koła ratunkowe. Z miejsca, w którym zrobiłam to zdjęcie miałam w zasięgu wzroku ich OSIEM.

Park bez wodospadu się nie liczy.

Wodospad należy odpowiednio wyeksponować. Bo po co jakiś w ogóle robić, skoro nie można go obejrzeć od tyłu?

A to kwintesencja Hong Kongu. Piękna drewniana kładka wiodąca do ogrodu botanicznego w miejskim parku, kubeł, koło, tabliczki z informacjami: o głębokości wody w sadzawce pod nami - 0,4 m (ta po prawej) i o tym, że poręcz jest dezynfekowana 4 razy dziennie (po lewej).

Typowy miejski parczek, nie?

I jak w każdym normalnym parku - ogród botaniczny. Strefa sucha.

I strefa tropikalna (umiarkowana była nudna i nie robiłam tam zdjęć ;)).


Widok z parkowej wieży widokowej. Te łuki po prawej na dole to dach ptaszarni.


I parkowa ptaszarnia.



Staff w ptaszarni.



Jeden jedyny kościół jaki odwiedziliśmy. I co? Strażnik miejski w witrażu.


Staff jest wszędzie i od wszystkiego.

Tak, zadaniem tego pana jest mycie drogowskazów. Naszym ulubionym przedstawicielem staffu był pan, który w parku, w którym jadaliśmy śniadania, codziennie o 13tej zakładał wodery, brał siatkę i wyławiał liście z wody. Codziennie.

Nic nie śmierdziało. NIC.

Prawns (albo shrimps. Ale raczej prawns.)




Gdyby ten stragan był w Europie, nie kupiłabym tam nic. Między innymi dlatego, że nie dałabym rady podejść na tyle blisko, by to zrobić, bo tak by śmierdziało. A tam? Bez mrugnięcia okiem biorę wszystko.

To był bardzo pouczający posiłek - nigdy więcej nie zamówiliśmy kurczaka. Odkryliśmy bowiem, że nie mają tam w zwyczaju oddzielać mięsa od reszty. Po prostu z grubsza go patroszą, a potem tną siekierą. Ciężko było znaleźć ładne mięso pomiędzy skórą i chrząstkami. ;) Za to wołowina z orzeszkami i warzywa im jak zwykle wyszły. No i piwo. Z niewiadomej przyczyny można je były kupić tylko w zestawach. Trzy butelki 0,33l za 22$ (czyli za około 8zł z groszami).

Wnętrze knajpy - akurat ta była dość luksusowa jak na nasze standardy, ale jedną rzecz (poza świetnym jedzeniem) mieli wszędzie - plazmę na ścianie. Takie telewizory u nich wiszą naprawdę wszędzie. Jedną (malutką) miała nawet dziewczyna na stoisku z gazetami pod naszym hostelem.

Wejście do knajpy. W klatce siedzi gwarek. :)

A na koniec dnia - The Peak. Punkt obowiązkowy w Hong Kongu. Przyjechaliśmy ok 16tej i wytrwaliśmy do zmierzchu. Pomimo powalającego widoku, mam w pamięci tylko jedną rzecz - TO JAK TAM CHOLERNIE WIAŁO!!!




