Tags

architecture (5) Autumn (3) Bangkok (4) Boxing (12) BW (34) cemetery (21) City (29) Forests (5) HongKong (11) Israel (11) Italy (3) Jordan (2) Kuala Lumpur (5) lakes (5) Langkawi (1) Malaysia (6) Mountains (6) Night (16) Old and forgotten (14) People (41) Reportage (39) Ruins (26) Sea (7) Sri Lanka (7) Summer! (31) Thailand (5) Warszawa (71) Winter (8) Włochy (3)

piątek, stycznia 07, 2011

Hong Kong, 8 listopada

Nie mam szans pokazać zdjęć z hkg tak, jak zwykłam to robić do tej pory, czyli starając się je pogrupować z grubsza tematycznie, czy chociaż jednolicie obrobić. Za dużo tego. Więc lecę po kolei. Dzień po dniu, zdjęcia w kolejności robienia.
-

Pierwszy dzień w hkg. Mało zdjęć, bo i dzień był dla nas krótki. Znaczy dla wszystkich poza Meg, która rześka jak skowronek (nie wiem jakim cudem...) poleciała w miasto świtem bladym (chyba w okolicach południa, ale nie wiem dokładnie, bo przez sen zbeształam ją ponoć strasznie i odmówiłam jakiejkolwiek współpracy. Wszystko jest możliwe, nic nie pamiętam.). Reszta wycieczki dogorywała w łóżkach do 15. Bo jetlag. No i Pierwsze Krupnik Party, które skończyliśmy w okolicach 8 rano, trochę jednak nas sponiewierało... (nigdy więcej, obiecuję)

Bambusowe rusztowania. Były wszędzie. Doczepiane do konkretnych mieszkań na dowolnej wysokości czy oplatające całe wieżowce po 50 piętro.


Widok z ruchomych chodników, które są absolutnie genialnym w swej prostoscie wynalazkiem.

To miasto jest pionowe.

Chińskie poczucie estetyki jeszcze nie raz dało nam po oczach. To był pierwszy raz. Ale jakże spektakularny.

No i największa, najbarwniejsza i najzabawniejsza przygoda tamtych dwóch tygodni - jedzenie. "- Co jesz? - Nie wiem, ale dobre." stało się mottem wyjazdu. Tutaj jakieś owoce, z których na zdjęciu rozpoznaję tylko granaty i dragon fruity. Któregoś dnia jedliśmy te czerwone, wyglądające jak papryka. Nawet niezłe. Smakowały jak skrzyżowanie jabłka z rzodkiewką. Oczywiście nie wiem o co chodzi z tymi wycinankami z ananasów (?).


Seafoody. Były wszędzie. A jak wiadomo, najlepszy seafood to świeży seafood. Ten tutaj jest sprzedawany tak świeży, że musi być związany.

Piętrowe tramwaje. Zapewne pomysł Anglików, ale wyjątkowo udany. Siedząc przy przedniej szybie na piętrze ma się świetny widok. Zdjęcia z takiej wycieczki w kolejnej notce.

Okno typowej knajpy, w jakich jadaliśmy. Wytycznymi wyboru lokalu były: mają siedzieć lokalsi, ma być tanio (20zł za obiad, z którego i tak nie damy rady zjeść więcej niż połowę, to DUŻO) i ma być piwo. To coś wiszącego pomiędzy kurczakiem, a warzywami, to squid. A przynajmniej tak mi się wydaje, że w ten sposób wyglądało moje ulubione danie wyjazdu, przed przyrządzeniem.

Brak komentarzy: