Macau.
Wsiedliśmy rano na prom i bziuum! do Macau.
Każde miejsce jest dobre na świątynienkę.
A w ciemnych zaułkach typowo azjatycki chaosik.
Nie mam pojęcia co to był za sklep. Chyba ich apteka.
Tu też nie do końca wiem co sprzedawali.
Ani tu...
Tu wiem!
Wystarczyło wyjść z zaułków, a całą chińskość Macau zastępowała południowa Europa. Portugalia konkretnie.
Ale wolałam chińskość i tradycyjne: "Co jesz? Nie wiem, ale dobre."
Smażenie naszych przekąsek. Wolę nie wiedzieć czym było to coś, co wyglądało na jelito grube. Myśmy jedli te różności na patykach.
I kolejna świątynia.
Nie umiem wyjaśnić.
No nie jest to najpiękniejsze miasto jakie widziałam.
A to był zdecydowanie jeden z brzydszych budynków, które widziałam. Jakieś tam kasyno. Architekta oraz kogoś, kto pozwolił na wybudowanie tego cuda powinno się skrzywdzić w nieodwracalny sposób.
Kościółek...
... któremu trochę ścian odpadło. Bodajże z winy pożaru.
I znów Portugalia.
Te czerwone płaty wglądały jak duże plastry salami. Niestety były słodką kiełbasą. Absolutne paskudztwo. Kubie smakowało z jakiegoś powodu.
I znów Chiny.
I typowo chińskie podejście do kwestii dobrego smaku.
Znów nie umiem powiedzieć co sfotografowałam.
Portugalia again.
Gdy powiedziałam do niego Mały, myślałam, że mi gardło przegryzie.
Dzieci radośnie wybiegły ze szkoły... A imię ich było legion. Serio.
I znów w świątyni.
To nie zoologiczny. To restauracja.
Znowu apteka?
A na koniec witryna restauracji. Omnomnom... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz