Tags

architecture (5) Autumn (3) Bangkok (4) Boxing (12) BW (34) cemetery (21) City (29) Forests (5) HongKong (11) Israel (11) Italy (3) Jordan (2) Kuala Lumpur (5) lakes (5) Langkawi (1) Malaysia (6) Mountains (6) Night (16) Old and forgotten (14) People (41) Reportage (39) Ruins (26) Sea (7) Sri Lanka (7) Summer! (31) Thailand (5) Warszawa (71) Winter (8) Włochy (3)

sobota, stycznia 29, 2011

Hong Kong, 12 listopada

Piątek. Dzień w którym poznaliśmy nową definicję pojęcia "park miejski" oraz "na wzgórzach jest chłodniej o kilka stopni i wieje". Ale po kolei...
Znów przemierzamy kilometry po mieście.
Gustownie i w ogóle...
Bo co my wiemy o stopach...
Centrum. W drodze do parku.
I park. Miejski. Taki za free. Ma stawy, wodospady, opisane drzewa, ogród botaniczny z trzema strefami klimatycznymi, ptaszarnię... I oczywiście żółwie. Za wypuszczenie takiego do stawu grozi bodajże 2500$ kary i 14 dni więzienia. Nie wolno ich też karmić. ;)
Ponieważ woda w stawie ma w porywach do 0,4 metra głębokości (informują o tym liczne tabliczki) są i koła ratunkowe. Z miejsca, w którym zrobiłam to zdjęcie miałam w zasięgu wzroku ich OSIEM.
Park bez wodospadu się nie liczy.
Wodospad należy odpowiednio wyeksponować. Bo po co jakiś w ogóle robić, skoro nie można go obejrzeć od tyłu?
A to kwintesencja Hong Kongu. Piękna drewniana kładka wiodąca do ogrodu botanicznego w miejskim parku, kubeł, koło, tabliczki z informacjami: o głębokości wody w sadzawce pod nami - 0,4 m (ta po prawej) i o tym, że poręcz jest dezynfekowana 4 razy dziennie (po lewej).
Typowy miejski parczek, nie?
I jak w każdym normalnym parku - ogród botaniczny. Strefa sucha.
I strefa tropikalna (umiarkowana była nudna i nie robiłam tam zdjęć ;)).
Widok z parkowej wieży widokowej. Te łuki po prawej na dole to dach ptaszarni.
I parkowa ptaszarnia.
Staff w ptaszarni.
Jeden jedyny kościół jaki odwiedziliśmy. I co? Strażnik miejski w witrażu.
Staff jest wszędzie i od wszystkiego.
Tak, zadaniem tego pana jest mycie drogowskazów. Naszym ulubionym przedstawicielem staffu był pan, który w parku, w którym jadaliśmy śniadania, codziennie o 13tej zakładał wodery, brał siatkę i wyławiał liście z wody. Codziennie.
Nic nie śmierdziało. NIC.
Prawns (albo shrimps. Ale raczej prawns.)
Gdyby ten stragan był w Europie, nie kupiłabym tam nic. Między innymi dlatego, że nie dałabym rady podejść na tyle blisko, by to zrobić, bo tak by śmierdziało. A tam? Bez mrugnięcia okiem biorę wszystko.
To był bardzo pouczający posiłek - nigdy więcej nie zamówiliśmy kurczaka. Odkryliśmy bowiem, że nie mają tam w zwyczaju oddzielać mięsa od reszty. Po prostu z grubsza go patroszą, a potem tną siekierą. Ciężko było znaleźć ładne mięso pomiędzy skórą i chrząstkami. ;) Za to wołowina z orzeszkami i warzywa im jak zwykle wyszły. No i piwo. Z niewiadomej przyczyny można je były kupić tylko w zestawach. Trzy butelki 0,33l za 22$ (czyli za około 8zł z groszami).
Wnętrze knajpy - akurat ta była dość luksusowa jak na nasze standardy, ale jedną rzecz (poza świetnym jedzeniem) mieli wszędzie - plazmę na ścianie. Takie telewizory u nich wiszą naprawdę wszędzie. Jedną (malutką) miała nawet dziewczyna na stoisku z gazetami pod naszym hostelem.
Wejście do knajpy. W klatce siedzi gwarek. :)
A na koniec dnia - The Peak. Punkt obowiązkowy w Hong Kongu. Przyjechaliśmy ok 16tej i wytrwaliśmy do zmierzchu. Pomimo powalającego widoku, mam w pamięci tylko jedną rzecz - TO JAK TAM CHOLERNIE WIAŁO!!!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

coś wspaniałego. Wielkie, ogromniaste dziękuję za cały cykl

borsuk

MotylaNoga pisze...

Dziękuję. :) I dwa kolejne dni już są. :)